Złowieszczy
śmiech roznosił się po całej okolicy, ogłuszając tamtejsze zwierzęta, które
uciekały z lasu przed furią młodej damy. Przerażająca i nieznająca litości
kobieta siedziała na metalowym łóżku, przyglądając się zmaganiom biednych
dzieci, które zaprosiła do swojego domu, a one, jak głupie, wkroczyły przez
wrota samej śmierci, mogąc dać jej nie tylko rozrywkę, ale i coś, czego tak
ogromnie potrzebowała.
—
Pani — odezwał się lokaj, lekko się przed nią skłaniając.
—
Co tam? — syknęła, dotykając palcem swoich warg.
—
Uważam, że pani trochę przesadza.
—
Przesadzam? — Wielce oburzona spojrzała na swego sługę, nie potrafiąc mu
wybaczyć tej zniewagi. — To ona przesadza! — Uderzyła w podpórkę wózka,
zginając ją na pół w miejscu uderzenia. — To już tyle lat, a jej dalej mało i
mało. Nie przestanę, póki nie osiągnę tego, do czego dążę.
—
Rozumiem, ale oni muszą tak cierpieć?
—
Gdyby byli niewinni, to bym ich tutaj nie ciągnęła. Na ich rękach znajduje się
krew i mam zamiar ich z tego oczyścić.
— Znalazłam
cię! — Usłyszała czyjś głos. Roztrzęsiona rozejrzała się wokoło,
jednak nikogo nie dostrzegła. Jej prawa ręka drżała, a twarz wykrzywiła się w
wyrazie bólu, który z niewiadomych jej przyczyn ją nawiedził.
Rzuciła
się na lustro, w których oglądała całe przedstawienie, lecz nie potrafi znaleźć
źródła tego głosu — głosu, którego bardzo dobrze znała.
—
Ona nie może żyć… To nie prawda — szepnęła, opuszczając dość nisko głowę. — Ona
chce mnie zabić?
—
Nikt pani nie może zabić — oświadczył lokaj.
—
To nieprawda! — wrzasnęła. — Nie jesteś prawdziwy, więc nie potrafisz zrozumieć
moich obaw. Ona mnie męczyła i będzie męczyć po wieki… Ten potwór. Dobrze, że
wtedy ją zabiliśmy, ale chyba nastał czas, w którym powróciła…
—
Pani?
—
Zamknij się! — Złapała się rękoma za głowę, próbując znaleźć rozwiązanie tej
sytuacji. — To klątwa, która spadła na te kobiety. Niby nie są niczemu winne,
ale muszą umrzeć. Tak, tylko ja pamiętam ten dzień. Dzień, w którym spadło na
nas nieszczęście trzech Bogów. Tak — kiwnęła głową — tych Bogów, którzy mnie
zniszczyli i nasze szczęście.
***
Komui nie
mógł śledzić poczynań swoich nowych przyjaciół, lecz miał możliwość doglądania,
kiedy odkryją o nim prawdę. Tak wiele lat się ukrywał i do tej pory nie
znalazła się chociaż jedna osoba, która mogłaby go podejrzewać o cokolwiek.
Niewinny, trochę świrowaty młodzieniec — mówili o nim, lecz żaden z nich nie
był gotowy na to, co miało nadejść.
Trzymając
w dłoniach słynne okulary, spoglądał na księgi, które idealnie były rozstawione
na półkach szafy. Kolekcja, którą zbierał przez szmat czasu, teraz była
kompletna. Brakowało tylko Świętych Broni, choć one były tylko jedną tysięczną
tego, co naprawdę pragną. Wszyscy sądzili, że to one są grą przetargową… Jakże
się mylili.
Ich
moc nie była wystarczająca, ich moc nie była godna tych, którzy na nią
oczekiwali.
Potrzebował
potęgi czwartego kontynentu. Pragnął magii, którą mogła zdobyć tylko jedna
osoba. Choć nie ukrywał, że musiała ona przejść wiele, by dojść do momentu swej
perfekcji. Na razie słaba i nic nieznacząca, ale wkrótce najpotężniejsza postać
z historii dziejów tej planety. Nieznająca swej prawdziwej mocy i
przeznaczenia, które w sobie niesie.
Wstał
i podszedł do jednej z szaf, w której trzymał najcięższe księgozbiory. Powoli
zaczął z nich wyjmować kolejne księgi, nie przejmując się tym, że po prostu
rzucał je na ziemię.
Zielone
włosy powoli zaczynały szarzeć, aż w końcu całkowicie okryły się siwizną,
pozostając takie przez dłuższy czas.
Kiedy
już oczyścił półkę ze wszystkich szkodników, sięgnął w jej głąb ręką i
złowieszczo się zaśmiał.
Powoli
wyjął z wnętrza skrytki długi, dość ciężki miecz, zakończony bordową rękojeścią
z wyrytym herbem Dragonów i wizerunkiem smoka. Przepiękny, idealnie zachowany
lśnił, gdy promienie słoneczne muskały jego ostrze.
— Przeznaczenia
krąg otwórz aniele, gdy wszystko zacznie się w tym ciele. Bogów zastępów
obława, spadnie na tą ziemię niczym rzeźnia krwawa. Nowy krąg otworzy, do
władzy drogę ci stworzy. Walcząc o ten kraj, tylko jedna moc uzyska ten raj.
Niczym piekło przeklęte, rozrodź swe dzieci wyklęte. Oto mara, drogi życiowej
kara. Niech dzwony zabiją, niech stworzenia ziemskie pakt przybiją. Niech pieśń
zwycięstwa, rozniesie nowego władcę tego królestwa. Niech wieczna władza,
osiągnie nieśmiertelność, którą ci odradzam…
***
Kolejni
więźniowie ponownie odzyskiwali wolność poprzez zdjęcie kajdan, jednak była to
męcząca praca. Czując przeogromne zmęczenie, nawet nie myślał o chwili przerwy,
wiedząc, że to nie jest czas na jego widzimisię, a na konkretne działanie.
— A
kiedy ja? — pytał Tamaki, próbując się odsunąć choćby o milimetr od truposza,
którego już dobrze zdążył zlustrować. Mając wrażenie, że ów martwy osobnik się
na niego patrzy, niechętnie przy nim siedział, błagając łkająco przyjaciela, by
o nim pomyślał.
—
Nie zje cię — rzekł Kurtis. — Pogadaj z nim, to może nic ci nie zrobi.
—
Jasne! — Udał obrażonego. — Cześć, panie martwy, czy będzie pan tak łaskawy i
nie zechce mnie zjeść?
—
Nie potrafię jeść ludzi…
Kurtisowi
wytrych spadł na ziemię. Po jego czole spłynęła pojedyncza kropla potu, a ciało
zamarło, tak jak u reszty towarzyszy. Tamaki uśmiechnął się słodko, po czym
zaczął piszcząco ciągnąć za kajdanki, chcąc je wyrwać razem z kamieniem.
—
To nie jest śmieszne! — krzyknął Tamaki, mając nadzieję, że to kawał
przyjaciół. Jednak nie miał racji. Puste oczodoły wpatrywały się prosto w
niego, a całe ciało (a mianowicie kości) przemieściły się, wciąż poruszając się
w delikatnym rytmie.
—
Nie ruszaj się! — odezwał się Kurtis, idąc w stronę załoganta.
—
Bardzo zabawne — rzekł — a ja miałem zamiar iść na Karaiby!!! — dodał wściekle.
—
Nigdy tam nie byłem — ponownie powiedział truposz, wprawiając w jeszcze większy
stan otępienia żywe istoty.
—
Nie, nie, nie!!! — wrzeszczał płacząco Tamaki.
—
Proszę, nic wam nie zrobię — mówił czule stwór. — Mam na imię Hans…
—
Bardzo mi to pomogło! — przerwał uwięziony.
—
Tego się nie spodziewałem — rzekł Hughes.
—
Ja także jestem więźniem tego miejsca — próbował dalej, wiedząc, że nie spotka
się ze zbyt miłą reakcją.
Nikt
nie próbował nawet zrozumieć zjawiska, które właśnie miało miejsce obok nich.
Byli już w różnych miejsca i przeżyli naprawdę wiele, ale to wykraczało poza
ich najśmielsze wyobrażenia. Jednak najdziwniejsze było to, że pragnęli zaufać
temu „Hansowi”, skoro on sam siedział przykuty do ściany, a pozostały po nim
jedynie kości i jakieś strzępy ubrań.
—
To… — zaczął wątpliwie Tamaki. — Kim ty w zasadzie jesteś?
—
Sam do końca nie wiem i chyba… — odpowiedział — powinieneś zapytać „czym
jesteś”, ale dziękuję za tak miłe słowa. Od tylu lat nie słyszałem nic równie
ciepłego. Naprawdę przyjemne uczucie znów poczuć się człowiekiem.
— I
jeszcze zwariował! — Tamaki wzruszył ramionami. — Jeśli nie chcesz nasz zabić,
to przynajmniej gadaj konkretnie.
—
Hohoho — zaśmiał się. — Gdybym zaczął od początku, to nigdy byście stąd nie
wyszli. Historia zaczyna się naprawdę dawno, dawno temu. I to są te najlepsze
początki. Z czasem coraz bardziej staczaliśmy się, aż zawładnęła nami chciwość,
która doprowadziła nas do nieszczęścia. — Podniósł czaszkę w stronę sufitu i
rzekł: — Czy wierzycie, że nasze życie jest nam pisane od chwili urodzenia? Bo
ja nie.
—
Filozof nam się wygadany trafił — mruknął Hughes, nie mogąc powstrzymać się od
łez szczęścia. — Zabawny jesteś koleś.
Wszyscy
z ogromnym zdziwieniem popatrzyli się na towarzysza, nie wierząc w to, jak
szybko zaakceptował nowego „przyjaciela”. Było to dla nich nie tyle co
szokujące, a dziwne.
—
Hohoho. Z wami też się przyjemnie rozmawia — ciągnął dalej Hans. —
Przypominacie mi moich przyjaciół, którzy już dawno odeszli. Zawsze chciałem
wyrwać się stąd i znaleźć nową kompanię, ale jest coś, co muszę zrobić. Nawet
za cenę życia.
Nikt
nie wytrzymał. Wybuchli śmiechem, który rozniósł się po całej rezydencji,
dziwiąc głęboko pana kościotrupa, który nie rozumiał z jakiego to powodu są
tacy radośni. Kiedy jednak dokładniej zastanowił się nad własnymi słowa, okrył,
jak poważny błąd popełnił.
—
Macie rację — mówił, patrzą na kości dłoni. — Nie jestem już tym, kim byłem.
Zapominam, że jestem martwy. Zapominam o tak wielu rzeczach. Dziękuję wam za tę
chwilę radości.
—
Ok. — Kurtis wstał i podszedł do kościanego, kucając naprzeciw niego. — Wiele w
życiu już widziałem, ale tyś jest naprawdę nieocenionym okazem, którego
spotkałem na drodze. Jakoś tak cię polubiłem, więc pomożemy ci, jeśli ty
pomożesz nam. Bo widzisz… — spojrzał na swoje paznokcie — nie chcemy skończyć
jak ty, a nie wiemy, jak się stąd wydostać.
—
Melody bardzo dobrze zaklęła tę rezydencje, choć w rzeczywistości, to tylko
proste sztuki. Dowiecie się, jak już dotrzemy do końca.
— A
więc współpraca?
Kurtis
wyciągnął przed niego rękę z nadzieją, że nowy przyjaciel ją przyjmie. Nie
marzyła mu się współpraca z tym typem, jednak to był jedyny sposób, by się stąd
wydostać. Czuł, że może w jakimś stopniu mu zaufać, choć mógł się mylić. Nie
chciał o tym myśleć i podejmować zbędnej decyzji za szefa, lecz dla
właścicielki to nie była zabawa, a gra o śmierć lub życie.
—
To co robimy dalej? — zapytał Tamaki, który przed chwilą został uwolniony przez
zastępcę kapitana.
—
Uwolnimy go — wskazał na Hansa — a potem zdamy się na jego plan. Tylko
przedtem… chcę usłyszeć dokładną historię kim jesteś i kim jest ta dziewczyna,
bo bez tego ani rusz!
Pogroził
palcem, uśmiechając się równocześnie do wspólnika.
—
Hohoho. — Podrapał się po czaszce. — Spróbuję opowiedzieć w skrócie, choć
będzie ciężko.
Jej, jest rozdział !!! Ale zrobiło się ciekawie, nie powiem.. Plama krwi na koniec, super :)
OdpowiedzUsuńWielkie dzięki!!! :)
Usuńczemu edward chce ja zabic? odrzucila go...no bywa, ale ze az tak
OdpowiedzUsuń